środa, 13 listopada 2013


Może wygrać Samoobrona! Oby! Dlaczego takie przeżycia mają być tylko moim doświadczeniem? IM też się coś należy od historii.   W sercu Warszawy, przed starą halą targową, już od godziny trzeciej rano zaczęli gromadzić się ludzie. O piątej stała już długa kolejka – taka sama jak tysiące kolejek w całej Polsce. Długa jak pasmo udręczeń polskiej kobiety, szara jak przyszłość i pełna nienawiści. Ludzie o twarzach wymiętych ze zmęczenia i niewyspania, objuczeni niesamowitą ilością toreb, koszyków i walizek, wypełnili szczelnie chodnik przed kratą przez oka której widać było stoisko mięsne. Czoło kolejki stanowili przyjezdni z podwarszawskich wsi, a tuż za nimi – ciągle w ścisłej czołówce – ustawili się renciści i emeryci. Wszyscy ubrani w stroje którym nie mogły zaszkodzić tłok i ścisk, stali ciasno jeden za drugim, lewym barkiem zapierając się o mur   zaś z prawej strony blokując dostęp intruzom ( a więc wszystkim warszawiakom) trzymanymi w dłoniach tobołami. Minuty mijały powoli a słońce paliło coraz mocniej wytapiając z ludzkich serc nienawiść i zniechęcenie. Wydawało się, że do godziny otwarcia nic już się nie zmieni, ale oto z prawej strony – zgodnie z humanitarnymi przepisami WSS „Społem” – torując sobie drogę laskami, kulami i nieczułymi na ból protezami podjęli szturm inwalidzi. Jeszcze trochę aktywni na tej ścieżce zdrowia którą wspólnym wysiłkiem zafundowało im paru urzędasów, parli po to by umrzeć stojąc. Hasło: „Tylko ruch pozwoli zapomnieć ci o kalectwie”, rodem ze STOCER-u, przybrało nieoczekiwany kształt. Tak naprawdę, to było to jednak niesmaczne cwaniactwo. Spali do ostatniej chwili, a później wdzierali się na początek... bo niby kalectwo. Z okolicznych kamienic wyroili się „tubylcy”. Pełni energii, bo się wyspali, pełni sił pierwotnych, bo halę uważali za swoje terytorium, pełni zaciekłej bezwzględności, bo już jutro ekspediowali swoich najbliższych na wczasy, pełni brutalności, bo spieszyli się do pracy, tak pełni wszystkiego a tak puści, runęli wśród przekleństw i wzajemnego popychania się do drugiego wejścia prowadzącego wprost na SAM spożywczy. Okleili dokładnie masywne żelazne wrota, wyciągnęli papierosy, zapalili i mówiąc głośno i szybko do siebie, do człowieka obok, do wszystkich i do nikogo, przebijając się swoim głosem przez głosy innych, zaczęli lamentować nad dniem wczorajszym. Dwa tłumy nie zastygły jednak w bezruchu na swoich miejscach. Jakaś przemożna siła wprawiała w ruch ich nogi, ręce i głowy. Coś zmuszało ludzi do nerwowego podrygiwania w miejscu i do nieustannego napierania na nielitościwie obojętne kraty i bramę. Ta siła to był lęk. „Czy dostanę?” Kobiecina w zielonym swetrze typu żarówa, z zsuniętą na tył głowy chustką, obładowana pustymi jeszcze kobiałkami, a może zawsze pustymi?; kobiecina która przyjechała z „polskiego spichlerza” – z lubelskiej wsi, starała się wyciągnąć jak najwyżej ponad otaczający ją tłum swoją ogorzałą szyję, by móc zobaczyć swoją, dzisiejszą malutką przyszłość. -          Kochany – pytała kogoś stojącego przed nią – a widać tam kości wołowe z mięsem? -          Ni cholery babciu! – odprysknął „pan kochany” zobaczywszy w jej oczach niepewność. – Przez te cholerne kraty widać tylko puste haki. -          Ale chyba coś przywiozą? – z nadzieją dopytywała się „babcia” która mogła mieć co najwyżej trzydzieści lat. -          Dostawa była wczoraj! -          O Jezu. To z czym ja wrócę? -          Ze mną babciu! – parsknął złym śmiechem, ciesząc się jej strachem przed wyobrażeniem, że mordęga przyjazdu do Warszawy zamieni się tylko w mordęgę powrotu. STRACH!!! Emeryci i inwalidzi bali się, że przybysze wszystko wykupią a oni sami nic nie zarobią na swoim kalectwie i starości. Jednocześnie ktoś siedzący – daleko – za biurkiem nie mógł skupić się na sprawozdaniu bo bał się o powodzenie misji uczynnej staruszki. -          To jest kurwa jego mać granda i skandal! – wydzierał się jakiś krzepko wyglądający staruszek, tak na oko, weteran walk nad Bzurą. – Przyjeżdżać ze wsi po żarcie do Warszawy a swoje świnie wozić na handel! Jakaś rozłożysta kobieta, z biustem jak z chłopięcych snów, nadspodziewanie zwinnie przecisnęła się do krzykacza, chwyciła go za gardło chwytem tak mocnym, że nieszczęśnikowi oczy wywędrowały przed oczodoły i głosem poważnym i stanowczym powiedziała. -          Ach ty dziadzie! – tu podciągnęła go lekko do góry tak że stracił kontakt z ziemią. – Ty miejski gryzipiórku. Ty mendo. Ty w dupę kopany ubowcu. Najpierw kolektywizowałeś a teraz chcesz żryć?! -          Coś pani?! – wycharczał przez zaciśnięte gardło. – Kto kolektywizował? Ja? Przecież ja się urodziłem w pięćdziesiątym trzecim. -          Coooo? – jęknęła kobieta uwalniając chłopinę. -          No tak. Masz pani dowód i przeczytaj se. Otaczający ich ludzie radośnie zawyli. -          Smalec duński podobno jest – mantrował do siebie malutki człowieczek rwąc do przodu. – Jest smalec – śpiewał radośnie wijąc się między nogami tych obdarzonych słusznym wzrostem. – Jest duński - pohukiwał   depcąc wystające z sandałów paluchy. Chudosina, trudna do wypatrzenia postać której pociechy już jutro miały pojechać na kolonie, nad mazurskie jeziora, mistrzowskim i pozbawionym wszelkiej   ekspresji ciosem wyłuskała sprzed siebie człowieka pozostawiając przeprosiny na czas przyszły i bliżej nieokreślony. Wiadomo! Na mazurach ludzie dziwni i żadnemu warszawiakowi nic nie sprzedadzą. Wystarczy że mu odbudowali stolicę. Jakiś taki wredny stał się naród z prowincji. W sporym oddaleniu stały młode kobiety podtrzymujące przyszłość narodu – póki co jeszcze w łonie mamy. Stały i zbierały siły na bój ostatni. Co chwila z mrowiącego się tłumu dochodziły okrzyki oburzenia, bólu i wściekłości. Nie wiadomo dokładnie kiedy ludek Warszawy posiadł był sztukę walki karate? Być może wraz z „Wejściem smoka”, a być może z wcześniejszym wejściem bratniej partii? Być może? W każdym bądź razie okrzyki dochodzące z tłumu świadczyły o niemałej umiejętności.             Nie tylko ziemia cierpiała od toczącej się walki.             Powietrze też zaśmiecały lecące raz po raz wiązanki.             No i ten zapach towarzyszący stale większym zgromadzeniom a nie mający nic wspólnego z Chanel 5.             Po drugiej stronie krat i bramy, ludzie w fartuchach: białych, granatowych i brązowych, w pośpiechu, bo siódma tuż tuż, biegali od stoiska do stoiska. Pełni wzajemnej fałszywej uprzejmości i wymuszonego zrozumienia, starali się – nim wtargnie wygłodniały tłum – zaopatrzyć lodówki i szafy swoje, swojej rodziny, swoich przyjaciół, przyjaciół swojej rodziny, rodziny swoich przyjaciół, przyjaciół swoich przyjaciół, rodziny i przyjaciół swoich dyrektorów i prezesów, pań zza biurka swojej administracji, milicjantów pobliskiego komisariatu których bogato zaopatrzone kantyny były kolejnym mitem, przyjaciół tych milicjantów z dalszych komisariatów które na nieszczęście dla siebie nie miały „swojej hali”, panów z PG zaciekle tropiących odkładany na zapleczu towar i ich wojskowych kolegów...             Tłum ten nie mniejszy niż ten na zewnątrz, pozbawiony cenzury wszystko widzących oczu klienta, korzystając z tej swobody która była najgorszym rodzajem niewoli nie ustających zobowiązań, nosił ciężkie kojbry do swoich szafek w szatni, zamykał na trzy kłódki i narzekał. -          Ta stara małpa ze słodyczy znów nie chciała mi dać dwóch kilogramów cukierków. -          A na cholerę Pani dwa kilogramy cukierków? -          A z czym pójdę po buty? Ze złotą odznaką handlowca?! -          No, ale kochaniutka, aż dwa kilogramy? Przecież Pyziakowa dostała wszystkiego tonę. -          No to co? Nie starczy na całą halę? -          A dla ludzi? -          Jakich? -          Nooooo, klientów! -          A cholerę im w bok. Niech idą do Krasińskiego! W tym tłumie przelewającym się od stoiska do stoiska i obsługującym siebie nawzajem coraz więcej było ludzi bez fartuchów. Protegowani. Można ich było poznać po tym, że zawsze mówili szeptem. -          Kochana, ja od... -          Czy on zgłupiał? Dyrektor i nie wie że to na kartki! -          Kochaniutka, pokryje sobie pani z ... -          Tylko żeby nie skończyło się to na obiecankach. Niektóre postacie, najwidoczniej starzy partyzanci, przemykały się chyłkiem za upatrzonym fartuchem i łapiąc go delikatnie za łokieć szeptały. -          Kochany, ja... -          Panie! Przegrzało się panu pod kopułą? Teraz? W dzień? A w tych oknach dookoła to kto jest? Jak pan myśli? Tylko firanki? -          No dobra. Dam flaszkę i dla tamtych. -          Dobra. Flaszka stoi, ale zgłoś się pan po zmroku. We wszelkich możliwych odcieniach powtarzał się w gruncie rzeczy ten sam dialog. Prowadziły go kręcące się na wszystkie strony głowy ozdobione parą rozbieganych oczu; i te ręce, zawsze te ręce podtrzymujące, poszturchujące, usiłujące cos wepchnąć, wetknąć, ponaglić; i te nogi poruszające się po okręgu. Zawsze po krzywiźnie a nigdy po prostej. Ten szepcący to był zawsze KTOŚ od KOGOŚ. Im był znaczniejszy tym ciszej mówił. Ale byli ludzie jak posłańcy Chrystusa. Nie interesował ich handel ani na zapleczu ani na   froncie megasamu. Siedzieli między pojemnikami po mazowszance, podnosili drżącymi dłońmi szklanki pełne wódki i leczyli kaca. Najdłuższego kaca w historii ludzkości. Od czterdziestu lat nikt w Polsce nie pił tylko leczył kaca. Żadna żona nie była wykończona przez męża piciem wódki, tylko padała ofiarą leczenia kaca. Biliony złotych wydanych na leczenie kaca. Brakowało tylko „Towarzystwa do walki z kacem”. Pierwsza szklanka i właściwie kac był wyleczony. Druga i już w głowie przyjemny szmerek, a szyja i kark przyjemnie drętwieją, trzecia i serca zaczynają drgać miłosnym rytmem i szukać przyjaciół, czwarta, pita powoli, zagryzana topionym serkiem, popijana wodą mineralną... i tak z przerwami na rozładunek samochodów aż do wieczora. Oni jedni jedyni nie musieli nic kupować i tylko dla nich wszystkie sklepy mogły zapaść się pod ziemię. Zbliżała się godzina 0. Sprzedający i kupujący, proszący i odmawiający, poczęli z nagle rozpogodzoną twarzą zerkać w kierunku bram. Ekspedientki miały przed sobą cały dzień wysłuchiwania zróżnicowanych opinii o sobie, swoich mamach, ustroju, partii, rządzie, ministrach no i oczywiście o tym największym złodzieju ze wszystkich złodziejów w całej historii złodziejstwa. Więc im należało się. Kierownicy byli już po porannej „rozgrzewce” ze złodziejowatymi konwojentami. Oni też czekali. Ładowacze po rannym śniadanku dyszeli już tylko żądzą igrzysk, a że byli pozbawieni wózków, podnośników i tego wszystkiego co by ich odróżniało od niewolników w Egipcie, więc też im się należało. Sprzątaczki też przerwały swoją syzyfową pracę – mycie podłóg bez proszku – i oparłszy się o swoje szczotki oczekiwały tego co im się należało z braku telewizora w domu. Klienci – ci równiejsi – też na to czekali, by móc z ulgą skonstatować różnicę między nimi a tymi sprzed bramy. Była punkt siódma. Przecierając zaspane oczy i ziewając szeroko a rozgłośnie (żniwa były w pełni) wyszli ze swojej dyżurki trzej strażnicy. Niscy, krępi, o płowych czuprynach, trąc gwałtownie przekrwione oczy, rozglądali się wokół nieprzytomnie i speszeni tylością ludzkich oczu szybko obciągali granatowe bluzy i poprawiali czapki. -          Józek – odezwał się najgrubszy z nich – idź do kraty, ty Franuś do bramy, a ja pójdę do tej ostatniej. -          Do kraty nie warto i do bramy nie warto. Tłum taki, że choć zemdlejesz nie upadniesz – usłużnie zaraportował jakiś klient. -          Zobaczymy. Zobaczymy – sapnął swoją podwójną grubością rolnika i strażnika. -Porządek musi być – zakończył. -          Musi. A jakże. Musi. Ale w przyjściu koni na Służewcu – zarechotał usłużny klient. -          Pełno! – bardzo głośno raportował Józef. -          Pełno! – krzyknął Franuś. -          No to otwieramy tę trzecią. I uwaga! Odsunąć się od toru. Cicho zbliżyli się do małej i wąskiej bramy. Usunęli blokujące sztaby. Tymczasem ludzie przy kracie zaczęli się wydzierać. -      Chamstwo. Już pięć po siódmej a Oni nie otwierają. Pójdziemy do PIH-u. -          Tam otwierają najpierw. Tą wąską – niby to sekretnie powiedziała jakaś ekspedientka do ludzi przy kracie. Nagle wszystko ucichło. Po chwili na ulicy rozległ się potężny tupot tysięcy nóg. Do niego dołączył drugi tupot tych spod bramy. W hali zaczęto obstawiać typy. Wyścig wygrała babina w swetrze typu „żarówa”.    
btw polecam agencje kąt nieruchomości http://www.nieruchomosci-kat.pl mieszkania wynajem rzeszów kąt
Do usłyszenia!